Thomas Cahill
Jak Irlandczycy uratowali cywilizację...

Anna Haman
Magazyn Literacki 04.08.1999

Mediewistyka amerykańska to interesujące zjawisko. Bo na przykład francuska i angielska są denerwująco zapatrzone we własny pępek, z trudem dostrzegają, że poza własnym podwórkiem też coś się działo. A mediewistyka amerykańska nie ma własnego podwórka. To pozwala na ogólność spojrzenia, śmiałe łączenie odległych nawet zjawisk, generalizacje - rzeczy bardzo interesujące, ale i do pewnego stopnia niebezpieczne. Generalizuje się bowiem tym łatwiej, im mniej szczegółów się zna. Książka Cahilla jest bardzo dobrym tego przykładem. Rzecz doskonale napisana, ale... Oczywiście, od eseistyki nie wymaga się takiej dokładności jak od książek naukowych sensu stricto, ale nawet jak na esej pozostaje wrażenie czegoś - jakby to powiedzieć - napisanego zbyt łatwo. Nie jestem pewna, z czego to się bierze: może stąd, że jest to książka z bardzo wyraźną tezą (Irlandczycy są OK i zawsze byli!), może autor zbyt lekko decyduje, kogo lubi, a kogo nie (a chodzi o postaci sprzed 1500 i więcej lat), może przejścia od sytuacji V w. do problemów współczesnych są zbyt efektowne, a może zbyt lekceważone jest to, co działo się poza Irlandią (benedyktynów autor nie lubi, więc ich rolę w ocaleniu dziedzictwa kulturalnego Europy pomija). A może to styl reklamy na okładce budzi nieufność co do naukowej rzetelności, bo co właściwie znaczy „światowy bestseller” i „nieznana historia” (o wkładzie irlandzkich mnichów w europejską kulturę słyszy każdy student historii na wykładach ze średniowiecza). Ale nawet jeśli cały ten amerykański rozmach jest denerwujący, książkę warto przeczytać. Choćby dla cytowanych przez autora fragmentów irlandzkiej poezji (tłumaczenia Stanisława Barańczaka). Dla złośliwych kolofonów irlandzkich kopistów. A także dla opisanej w niej historii chrystianizacji Irlandii: jest rzeczywiście fascynująca.

Stefan Bratkowski
Rzeczpospolita 09.10.2000

Fascynujące i irytujące dzieło Cahilla - jeremiada iryjska

Książka Thomasa Cahilla, „Jak Irlandczycy ocalili cywilizację”, podobno zrobiła furorę światową. Nic dziwnego: potomków Irlandczyków w Stanach Zjednoczonych żyje kilka razy więcej, niż Irlandczyków na ojczystej wyspie, a wszyscy cierpią na tę samą obolałość historyczną. Poniżej tytułu książki czytamy na okładce: „Nieznana historia heroicznej roli Irlandii w dziejach Europy po upadku Cesarstwa Rzymskiego”.
Ale też to dzieło fascynujące i zarazem - irytujące. Jego wybujały etnocentryzm da się wyrozumieć: prawa Irlandczyków do przesady w tej mierze bronią wieki nie opisane już w książce Cahilla, kiedy Anglicy wdeptywali ich w ziemię, jak nigdy nie wdeptywali w ziemię czarnych ludzi w koloniach.
Książka ma przywrócić Irlandczykom w Irlandii i w Stanach Zjednoczonych prawo do dumy, ba, nawet prawo do poczucia wyższości wobec White Anglo-Saxon Protestants, Białych Anglosaskich Protestantów, którzy sto kilkadziesiąt lat temu organizowali pogromy iryjskie w miastach „swojej” Ameryki.
Myślę, że książka spełniła swe zadanie - choć nie jest manifestem dumy, lecz klasyczną jeremiadą, żalem nad utraconą wielkością.
Autor to zapewne klasyczny syn kultury campusów uniwersyteckich Ameryki, wyobcowanych z niej tak dalece, że nie zna się tam własnego kraju i mechaniki jego dynamizmu. Żaden Amerykanin, a nawet żaden amerykański Irlandczyk nie napisałby zdania: „żaden człowiek jeszcze nie był zdolny do zaprojektowania przyszłości”; cała emigracja do Ameryki, od jej początków, brała się z upartego projektowania przyszłości i równie upartego wcielania tych projektów w życie, zarówno zbiorowe, jak indywidualne.
Książka opowiada, jak na oddalonej od kontynentu wyspie mnisi iryjscy uchowali przez ciemne wieki wędrówek ludów słowo pisane starożytnych, uchowali łacinę i pismo, rejestrując przy tym, pierwsi w Europie, swoją własną mitologię w swoim własnym języku. Autor podaje mnóstwo pasjonujących szczegółów o wcześniejszej, starożytnej kulturze iryjskich Celtów, ale, niestety, nie rozwinął tego w pełny przegląd dzisiejszej wiedzy o zaginionej cywilizacji Celtów (ze swoimi długimi mieczami dotarli i na przyszłe ziemie Polski, parę wieków kopali na Pogórzu świętokrzyskim rudę żelazną). Notabene, znacznie bogatszy obraz prairyjskiego świata znajdujemy w fundamentalnej dla iryjskiego tematu, francuskojęzycznej pracy naszego Stefana Czarnowskiego, wydanej w 1919 r. we Francji, o św. Patryku jako bohaterze narodowym Irlandii. To studium „kultu bohaterów i jego społecznego podłoża” miało zaś swoje bezpośrednie, choć niedopowiedziane odniesienia zarówno do sytuacji współczesnej mu Polski, jak samej Irlandii. Bo to spod pióra Czarnowskiego (późniejszego legionisty) wyszły wcześniej, w 1912 r., ważne tak dla historii Polski, jak Irlandii słowa: „Naród, w którym bohaterstwo jest uważane za prosty obowiązek, może naprawdę śmiało patrzeć w przyszłość i tylko taki naród jest pewny istnienia”.
U Cahilla nic o tym. Snuje on za to filozoficzne niemal rozważania o roli św. Augustyna, nie pozostającej w żadnym stosunku do roli Zielonej Wyspy w historii cywilizacji chrześcijaństwa Zachodu. Co bym jeszcze mu wybaczył; gorzej z lukami historycznymi, które nieco podważają zaufanie do kompetencji autora. Cahill jakby nie wiedział, że upadło tylko Cesarstwo Rzymskie Zachodu, że cała kultura i cywilizacja Rzymu przetrwała, schrystianizowana, w Bizancjum, że, innymi słowy, cywilizacja przetrwałaby i bez średniowiecznej Irlandii.
Do tego teza, że chrześcijaństwo od wieku apostołów nie posługiwało się do czasu św. Patryka misjonarzami, gloryfikuje wielkiego doprawdy irlandzkiego świętego argumentami niepotrzebnymi. W niczym nie umniejsza zasług św. Patryka fakt, że przez całe wieki szli w świat głosić Dobrą Nowinę kolejni apostołowie różnych ludów, miast Cesarstwa i stepów Eurazji...


Stanisław Grzybowski
Historia Irlandii

Rzeczpospolita 24.05.2000

Filidzi, mnisi i powstańcy

Irlandia ma burzliwą historię i wspaniałą kulturę. Przez wieki Irlandczycy walczyli z obcym panowaniem, a w przetrwaniu i zwycięstwie pomogła im kultura oraz religia. Nic więc dziwnego, że polski autor historii Irlandii przyznaje się wprost do sympatii dla Irlandczyków.
W czasach przedchrześcijańskich fascynującym zjawiskiem byli druidowie i filidzi. Ci pierwsi, kapłani lub może raczej mędrcy, przekazywali prastarą wiedzę tajemną. Ci drudzy znali na pamięć 350 opowiadań o charakterze mitologicznym i o wydarzeniach historycznych. Zostały one później spisane w klasztorach. średniowieczne klasztory, centra nauki i kultury, promieniujące na Europę, oraz tworzona przez mnichów literatura to kolejny fenomen kultury irlandzkiej.
Książka Stanisława Grzybowskiego pokazuje korzenie nie rozwiązanego do dziś (Irlandia Północna), trwającego od średniowiecza konfliktu, znaczonego dziesiątkami powstań przeciw angielskiej okupacji. Pisząc o IRA, której terrorystyczne akcje potępia znaczna część światowej opinii, autor stwierdza, że Polakowi pamiętającemu o akcji Piłsudskiego w Bezdanach i zamachu na Kutscherę, trudno rzucić pierwszemu kamieniem.


Theo W. Moody, F.X. Martin
Historia Irlandii

Rzeczpospolita 2000.10.19

Irlandzki los

Irlandia, kojarzona u nas przede wszystkim z obchodzonym od niedawna dniem św. Patryka, a także z bogatym, celtyckim folklorem, dzięki swym powikłanym dziejom może być również inspirującym odniesieniem dla naszej narodowej historii. Od V wieku ta chrześcijańska wyspa była bowiem obiektem kolejnych najazdów, bratobójczych klanowych walk, zaś od drugiej połowy XVI w. praktycznie utraciła niepodległość, by odzyskać ją dopiero w naszym stuleciu.
O ile jednak najazdy wikingów w VIII-IX w., a także Normanów z Anglii od 1169 r. prowadziły do osiedlania się obok rdzennej ludności gaelickiej nowych przybyszów, którzy wspólnie wiedli względnie pokojową egzystencję, o tyle wiek XVI wprowadził problem irlandzki na tory polityki międzynarodowej. Panowanie Anglików przyczyniło się również, a może przede wszystkim, do wywołania konfliktu religijnego. Odtąd protestanccy władcy Irlandii, a także sprowadzani przez nich osadnicy (gęsto zasiedlano zwłaszcza Hrabstwo Ulsteru) będą uprzywilejowaną wysepką w katolickim morzu rdzennych Irlandczyków. Ci ostatni zresztą utracili ziemię (już na początku XVIII w. większość majątków była w posiadaniu Anglików), a także, na mocy tzw. penal laws, pozbawieni zostali dostępu do wyższych urzędów, stając się obywatelami drugiej kategorii, co dopełniło miary poniżenia.
Wiek XIX witała Irlandia w zawartej w 1800 r. unii ze Zjednoczonym Królestwem, a stulecie to - jak żadne inne - upodobniło mieszkańców Zielonej Wyspy do obywateli pozbawionej bytu państwowego Rzeczypospolitej. Działalność jawnych i tajnych stowarzyszeń, manifestacje i zbrojne powstania, kataklizmy, z wielkim głodem z lat 40. na czele, wreszcie działalność wybitnych polityków (wymienić tu należy choćby Daniela O'Connella, którego jeden z autorów publikacji nazywa wręcz patronem epoki) - nie było chyba w historii drugiego narodu, którego los byłby nam bliższy. Kiedy zaś w II połowie stulecia rozpoczęła się w Irlandii tzw. wojna o ziemię, mająca za cel uwłaszczenie dzierżawców, w Wielkopolsce polskie stowarzyszenia wykupywały ziemię z rąk Niemców.
Tzw. powstanie wielkanocne z 1916 r. i wojna z Anglikami z lat 1919-1921 wyłoniły niepodległą Irlandię, od 1949 r. republikę. Dzieje dwudziestowiecznej Irlandii są zdeterminowane krwawą historią polityczną, w której zamachy dokonywane przez IRA spotykają się z odwetem ulsterskich unionistów, nierzadko wspomaganych przez brytyjskie wojsko, mające na sumieniu choćby „krwawą niedzielę” z 1972 roku, podczas której zginęło 13 osób. Ostatnie rozdziały „Historii Irlandii” są zatem wypełnione opisami kolejnych konfliktów, po macoszemu zaś traktują historię irlandzkiej kultury czy sztuki. Stanowi to kontrast w stosunku do początkowych partii książki, w których możemy przeczytać m.in. o wspaniałym rozkwicie średniowiecznej chrześcijańskiej kultury irlandzkiej.
Publikację chronologicznie kończy 1994 rok i podpisanie przez IRA zawieszenia broni. Data ta nie uwalnia jednak czytelnika od niepokoju: czy historię Irlandii w kolejnym stuleciu nadal będzie charakteryzowała przemoc?


Frank McCourt
Popiół i żar

Piotr Gociek
www.latarnik.pl 18.08.2000

Siedemdziesięcioletni dziś Frank McCourt nie wie nawet, gdzie się urodził - matka nigdy nie powiedziała mu, czy był to Broooklyn, czy Manhattan. Pewne jest, że był to Nowy Jork, rok 1930, i że cztery lata później uboga rodzina irlandzkich emigrantów wróciła z Ameryki do Irlandii, by uciekając przed nędzą Wielkiego Kryzysu, wpaść w szpony nędzy jeszcze większej. Tam Frank dorósł, zaczął zarabiać, a kiedy zebrał wystarczająco dużo pieniędzy jako dziewiętnastolatek raz jeszcze trafił do Ameryki, gdzie mieszka do dziś. To, co przeżył on sam i jego rodzina w okresie dziwnego „wygnania na odwrót” (w końcu któż słyszał o Irlandczykach emigrujących z USA do Limerick!), opisał na stronach książki Popiół i żar (nagroda Pulitzera 1997). „Kiedy myślę o swoim dzieciństwie, zastanawia mnie, jak udało mi sie przeżyć” - wyznaje już na pierwszej stronie. Czytelnika ta zagadka prześladować będzie aż do końca lektury.
Malachy, ojciec rodziny, to alkoholik i mitoman, któremu ledwie kilka razy w życiu udało się donieść do domu marne grosze wypłaty lub zasiłku. Zamiast troski o los rodziny głowę wypełnia mu marzenie o chwalebnej śmierci za wolność Irlandii, śpiewanie antyangielskich piosenek i niezliczone „kufelki”. Angela, matka Franka i szóstki innych dzieci, z każdym kolejnym porodem staje się coraz słabsza; poza tym nie mogłaby pracować nawet wtedy, gdyby ktoś chciał ją zatrudnić - przecież ktoś musi zająć się obszarpaną gromadką, ktoś musi wymyślić jak przeżyć, nie mając nic - po prostu nic.
Autobiograficzna opowieść Franka o owych piętnastu irlandzkich latach wypełniona jest więc historiami przerażającymi. Oto mieszkanie w śmierdzących i trujących oparach przy jedynym wychodku na ulicy, gdzie lokatorzy kilkudziesięciu domów wylewają własne nieczystości. Oto niekończąca się walka z pchłami, wszami i szczurami. A oto próbka jadłospisu: na codzień raczej nic, chyba że trafi się kawałek chleba, margaryny, jakiś ziemniak lub może kapusta. W Boże Narodzenie gotowany świński łeb. Dieta maluchów jeszcze mniej wymyślna: woda z cukrem, niekiedy też papka z chleba i mleka. Kiedy podrosną, dostąpią zaszczytu spożywania herbaty. Pitej ze słoików po dżemie, bo kubek to luksus, na który McCourtów nie stać (podobnie jak mięso, owoce i opał).
McCourtowie przywieźli ze sobą do Irlandii wystarczająco wiele kłopotów, na miejscu czekało ich jednak jeszcze kilka problemów dodatkowych. W miasteczku Limerick byli bowiem nie tylko biedni, ale i inni. Ojciec - bo mówił akcentem z północy. Matka - bo niby swoja, ale odszczepieniec. Do małych McCourtów w szkole zaś przylgnęło miano gangsterów, bo każdy „Amerykanin” to gangster. Nade wszystko jednak McCourtowie stanęli ponownie oko w oko z tą przedziwną irlandzką miksturą łaczącą w jedno katolicyzm, poczucie narodowej dumy i wrogość wobec Anglii. I tu jednak musimy być ostrożni, wykreślając granicę między czernią i bielą: katolickie rytuały były przyczyną wielu poniżeń małego Franka McCourta, ale i jego wydźwignięcie się z nizin ulicznika do statusu nieletniego pracownika poczty było efektem ciepłego słowa, które ksiądz szepnął komu trzeba. Kiedy bibliotekarki-katoliczki odkryły w dłoniach chłopca książkę o penisach i pochwach, zakazały mu wstępu do biblioteki, ale gdyby nie lekcje pobierane w katolickiej szkole, Frank nie napisałby nigdy tej ksiązki - nie umiałby ani pisać, ani czytać.
W ogóle odnoszę wrażenie, że eksponowanie przez recenzentów amerykańskich tych fragmentów książki, gdzie McCourt dotyka sprawy nacjonalizmu i katolickiego wychowania, jest działaniem trochę na wyrost. Gdyby Frank urodził się w rodzinie protestanckiej, miałby pewnie kłopoty z wychowaniem protestanckim, a gdyby przyszedł na świat Masajem, zapewne mógłby mieć kłopoty z pojęciem tajników wiary w Ngai. Każde dzieciństwo przebiega pod dyktando zasad jakiegoś paradygmatu...


David Norris
James Joyce

Rzeczpospolita 06.09.2000

Niezwykle oryginalna książka o twórczości Joyce'a. Konwencja nawiązuje do spaceru Blooma - bohatera najsłynniejszej powieści pisarza „Ulissesa” - po ulicach Dublinu. Autorzy odwiedzają różne miejsca związane z twórczością Irlandczyka. I tak np. w skrócie przedstawiają topografię każdego rozdziału „Ulissesa”. Wyjaśniają kulturowe odniesienia i językowe zabawy pisarza. Tekst łączy się z licznymi ilustracjami oraz z komiksowymi scenkami. Obrazki doskonale uzupełniają treść wykładu.


Sean O'Faolain
O świętości i whiskey

Barbara Rompalska
26.10.2000

Irlandia wiele ma twarzy

Chyba podświadomie szukałam w zbiorze opowiadań Seana O'Faolain „O świętości i whiskey” owego specyficznego obrazu i klimatu Irlandii (a raczej Dublina...), który z nią utożsamiałam od czasu przeczytania „Dublińczyków” Joyce'a. Ta swoista mieszanka sentymentalizmu, porywczości, upodobania do zabawy i zrezygnowanego przygnębienia, ów przytłumiony obraz mglistego, zachlapanego kolejnym deszczem miasta - stały się dla mnie kwintesencją irlandzkiej literatury. O, jakże błędnie! chciałoby się zakrzyknąć. Tak, to prawda... Już o tym wiem. Teraz... Irlandia Seana O'Faolain nie jest bowiem Irlandią Joyce'a, a różnicę tę nakreślił sam czas. Na podstawie akcji trudno określić, kiedy powstały poszczególnie opowiadania w zbiorze „O świętości i whiskey”, ale prawie na pewno po II wojnie światowej. Zresztą, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, bo nie data stanowi tu o wartości utworów, ale ich wnętrze. Każdy przedstawia bowiem ludzi absolutnie „normalnych” - zwykłe dni szarych żon, szczeniackie wygłupy chłopców, jeden dzień z życia marynarza etc. Przypomina to oglądanie zdjęć w albumie, gdyż podobnie jak na fotografii, zostaje uchwycona jedna, konkretna scena. Autor nie wyjaśnia motywów, nie wraca do tematu parę stron dalej, po prostu pozwala nam przyjrzeć się Irlandii innej niż zwykle się ją przedstawia - bez druidów i całej mitologiczno-historycznej otoczki, bez geniuszu Joyce'a, Shawa, Wilde'a i Becketta, bez tragicznej historii walki o niepodległość czy niespokojnej sytuacji politycznej. Dlaczego? Może właśnie po to, abyśmy choć raz spojrzeli na ten kraj bardziej obiektywnie, nie przez szkło mitologii, historii, literatury, muzyki czy inne? „O świętości i whiskey” pokazuje, że nawet taka „zwykła” Irlandia wciąż zachowuje część tego, co wierzymy, że należy do jej nieodłącznych atrybutów, ale zarazem jest krajem, w którym żyje się jak w każdym innym. Po Dublinie niekoniecznie należy chodzić śladami „Ulissessa”, a na prowincji śpiewać codziennie rzewną balladę o Róży z Tralee. świętość niekoniecznie wiąże się ze św. Patrykiem, a whiskey to nie tylko <>, ale także pijaństwo. Sean O'Faolain uświadomił mi to i myślę, że książka zasługuje na aż 4 merliny. Dałabym 3, ale nieodparcie czuję, że wrócę jeszcze do niej nie raz, starając się odkryć to, co autor ukrył pomiędzy wierszami i pod oszczędnym stylem narracji. To „coś” kryje chyba w sobie jeszcze jedną Irlandię i dlatego zasługuje na 1 dodatkowy merlin - po prostu za to, że jest tym „czymś”, bo nie każda książka może się tym pochwalić.


Ellis Pet Berresford
Druidzi

Krzysztof Kowalski
Rzeczpospolita 27.11.2000

Korzenie Europy

Dlaczego czytujemy powieści historyczne, w ogóle książki o minionych dziejach, także te faktograficzne? Piękne uzasadnienie dał Tomasz Mann w „Historiach Jakubowych”: „Głęboka jest studnia przeszłości. Czy nie należałoby jej nazwać bezdenną?... im głębiej człowiek wnika, im dalej po omacku sięga w podziemny świat przeszłości, tym bardziej niezgłębione okazują się początki człowieczeństwa, początki jego dziejów, obyczajności, cofając się przed naszą sondą coraz to na nowo i coraz dalej w bezdenność, choćbyśmy jej linkę odwijali do najbardziej fantastycznej długości w czasie”. Peter Berresford Ellis odwinął linkę aż do czasów celtyckich, wręczył szpulę do potrzymania druidom.

Obrzydzenie

Celtowie to korzenie kultury naszego kontynentu, obok kultury judeochrześcijańskiej, greckiej, rzymskiej. Właśnie z tą ostatnią stoczyli Celtowie śmiertelny - nie w sensie demograficznym, antropologicznym, lecz kulturowym - bój. Wygrał Rzym, ale zwycięstwo równie dobrze mogło przypaść ludziom z Galii, Vercingetorixom i Asterixom, a wówczas nie mówilibyśmy językami, których składnia opiera się na łacinie.
Zwycięski Rzym, siłą rzeczy, niszczył kulturę pokonanych, bo takie jest prawo historii. Z kolei zwycięskie - choć nie militarnie - chrześcijaństwo starało się unicestwić kulturę Rzymu, która zyskała w obliczu Krzyża miano pogańskiej, i jako taka mogła liczyć wyłącznie na dezaprobatę. Tym samym, doktrynalnie, wszystkie pogańskie kultury nie miały na co liczyć wobec opanowującego Europę nowego, chrześcijańskiego porządku. Tymczasem, mimo że upadł Rzym, który usunął z teatru dziejów Celtów, oni sami wciąż kołatali się na obrzeżach świata. Dalekie, ale wyraźne echo takiego stanu rzeczy znajdujemy u Shakespeare'a. W ówczesnej Anglii Celtowie mieli fatalną „prasę”, uważano, że są - ponieważ fizycznie resztki ich plemion wciąż egzystowały w Irlandii - przeciwieństwem wszelkiej cywilizacji:

„śpieszmy na wojnę irlandzką.
Trzeba wygubić te kudłate zbójce,
Co jak gad żyją...” („Ryszard II”)

Na szczęście, pamięć o nich przetrwała, a zwłaszcza o ich najlepszych przedstawicielach, zarazem kapłanach, wodzach, mędrcach, artystach, wróżbitach - czyli o druidach. W pogańskiej Europie byli tym, czym bramini w Indiach. Co o nich wiemy?

Zauroczenie

Romantyczna Europa zakochała się w druidach, gloryfikowała ich. W Londynie, w 1781 roku założono Starożytny Zakon Druidów, w 1908 roku sir Winston Churchill został członkiem Loży Albionu tego zakonu. Poważni panowie przebierali się w białe szaty, wypowiadali tajemnicze zaklęcia do Słońca i gwiazd, zbierali się 22 grudnia i 21 marca, w dniach przesileń słonecznych, by recytować - po angielsku! - druidyczne, jak im się wydawało, i wydaje, kosmologiczne formuły. Ulubionym miejscem tych konwentykli są budowle megalityczne, grobowce, świątynie, takie jak choćby w Stonehenge - tyle tylko, że megality powstały jeszcze w epoce kamienia, gdy o Celtach i druidach nie śniło się ówczesnym bogom.

Uczenie (się)

W ramach kultury celtyckiej, druidzi wypracowali system przekazywania wiedzy bez pomocy pisma, bowiem zakazywała tego ich religia; motywacja była (nawet dziś!) przekonująca: aby wiedza nie dostała się w niepowołane ręce. Natomiast ci, którzy byli „powołani”, kształcili się od dwunastu do dwudziestu lat, na pewno bardziej intensywnie od większości (nikomu niczego nie ujmując) licealistów i studentów na współczesnych uczelniach, nie tylko naszego kraju. Po co się kształcili? W jakim kierunku?...